Ogólnopolskie Pogotowie dla Ofiar Przemocy w Rodzinie "Niebieska Linia"
Instytutu Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa Psychologicznego

Jedyne w Polsce czasopismo poświęcone zagadnieniom związanym z przemocą interpersonalną. Istnieje od 1998 roku.
Taniec z gronostajem (fragment)
- Szczegóły
- Maryla Ścibor Marchocka
Niebieska Linia nr 3 / 2007
... Mrok powoli zaciera kontury przedmiotów. Przemierzam drogę od okna do okna. Po raz kolejny. Od okna do okna. I jeszcze raz. Nie zapalam światła, bo tak lepiej widać ulicę. A ja cała jestem na ulicy: słuchem, wzrokiem, świadomością. Kiedy Wiktor ostatnio był trzeźwy? Trzy? Cztery tygodnie temu? Dzisiaj wyszedł koło południa i dotąd nie wrócił. Samochód stoi, więc nie pojechał po gorzałkę. O! Nie, to nie on - to tylko Chińczyk z sąsiedniej ulicy wraca z pracy. Znowu zaglądam na piętro, skąd widać drogę z działki. Ciemność nie chce zdradzić nic poza wąskim kręgiem latarni. Znowu kuchnia i znowu salon i znowu kuchnia. Od okna do okna. Jacyś młodzi roześmiani ludzie stukają w płoty. A jeśli poszedł na działkę i zasnął? Zbudzi się w środku nocy i, nie wiedząc gdzie jest, w ciemności wpadnie na inspekty, w szkło? Albo zaśnie gdzieś na szosie?... A może poszedł do centrum, nad kanałem? Boże, Boże nie wysiedzę tu dłużej! Gdzież on jest! Biegnę na piętro. Dzieci śpią.
- Haniu, Haneczko, zbudź się! Córeczko, wychodzę, jakby braciszek płakał, to go utul, ja zaraz wrócę.
- Mamo, nie idź.
- Muszę maleńka, Wiktor jeszcze nie wrócił i muszę go znaleźć...
- Musisz?
- Kochanie, tylko zajrzę na działkę, wiesz przecież - to niedaleko. Pojadę rowerem, żeby było szybciej.
- Nie idź.
- Nie mogę tak czekać, muszę.
- Uważaj na siebie.
- Nie martw się, wrócę prędko.
- Obiecujesz?
- Obiecuję, kochanie.
- Mamo!
- ...
- Kocham ciebie.
- Ja cię też, córeczko.
Jeszcze raz sprawdzam salon i fragment ciemności za oknem. Wychodzę z tyłu domu furtką pomiędzy różami. Mój stary rower skrzypi i rzęzi. Stara lampka nie jest w stanie oświetlić drogi, dobrze, że towarzyszą mi latarnie. Kręta droga przecina obwodnicę i dalej - między polami równymi jak stół, rzadkimi domami o wielkich jasnych od świateł oknach, koniecznie - po tubylczemu - bez firanek i zasłon, za to z mnóstwem bibelotów i ozdóbek, między gospodarstwami i żywopłotami, aż do poprzecznej polnej drogi i tu w ciemności niemal całkowitej wreszcie ścieżką wśród działek.
Przeczesuję grządki, dróżki, obmacuję ziemię dookoła inspektów i pompy, sprawdzam za i przed kompostem i jeszcze pokrzywowe chaszcze. Przede mną w ciemności tli się ognik papierosa
- Wiktorze! Wiktorze! To ty?
- Hude morchen, mevrouw1.
- Hude morchen - czy nie widział pan dziś Wiktora, tego, który ma tu ogródek?
- Polaka? Nie, już kilka dni jak się tu nie pokazuje. Pomóc pani w czymś?
- Nie trzeba, dziękuję.
Dobranoc panu.
- Dobranoc, mevrouw.
Może jest już w domu, a ja tu wariuję... Wracam z powrotem, zaglądam w każdy kąt domu - nie, nie ma go. Tyle tylko, że dzieci śpią. A może poszedł do Marcela? Czasem go odwiedza, czasem piją razem, a potem Marcel reaguje równym obrzydzeniem na światło, hałas, co na tego upiornego Polaka. Potrzebuje zwykle tygodnia na reanimację, podczas, gdy upiorny Polak dalej pije, jeździ do pracy, awanturuje się z żoną i podrywa panienki. A wszystko to mimo że wypił trzy razy tyle co Marcel.
- Nie, Wiktora dzisiaj nie widzieliśmy - w drzwiach stoi pulchna Betsy, żona Marcela, bardzo serdeczna dla mnie i ciepła. - Nie było go tutaj. (...)
- A sprawdzałaś u Niemca?
Prawda. Mógł pójść do Niemca. Graniczymy z nim ogrodami. Po drodze zaglądam do domu. Dzieci śpią. Wiktora nie ma. Więc może rzeczywiście jest u Niemca. Idę naokoło, do drzwi frontowych, bo przecież o tej porze nikt mnie nie wpuści furtką ogrodową. Mijam grupkę rozbawionej młodzieży. Małe, kręte uliczki, przejście przez kanał i z powrotem drugim mostkiem. Ale w oknach ciemno. Zarówno na parterze, w salonie, jak i na piętrze. Czyżby ich nie było? No tak: przecież dzisiaj sobota - a oni zwykle wyjeżdżają na weekendy. Zaglądam jeszcze za żywopłot, na trawnik przed drzwiami - czy nie leży tu Wiktor, ale go nie ma. Boże! Gdzież on jest? Wracam do domu. Znowu sprawdzam każdy kąt i czy dzieci śpią spokojnie. Wsiadam na rower i jadę do centrum. Monopolowy zamknięty o tej porze wita mnie wygaszonymi światłami. Nie widać Wiktora ani na parkingu, ani na dworcu kolejowym. (...) Wybiegam na ulicę z trudem łapiąc oddech. Mój rower znowu skrzypi. Znowu wracam i sprawdzam dom. I znowu z tym samym rezultatem. Wilczym zwyczajem zataczam kręgi wokół domu - zaczynając od bardzo ciasnych, po coraz większe. (...) Sprawdzam kolejne knajpy, bardziej lub mniej zadymione, bardziej lub mniej oblegane. Mijam kolejnych nieznajomych ludzi - obojętnych, uprzejmych, napastliwych. I w końcu w przestronnym pubie po drugiej stronie kanału, przy szerokim barze z dębowym blatem siedzi, puszczając kółka z dymu, mój mąż. Stoję chwilę nie mogąc się ruszyć. Wszystkie nerwy tego dnia odchodzą, drżę, a moje nogi robią się podejrzanie miękkie.
- Podać coś, mevrouw2?
- Mevrouw! Słyszy mnie pani? Podać coś? - To wielki, barczysty barman. Ma w sobie coś z Pita-kościelnego.
- Nie... dziękuję... ja do - pokazuję ręką
- Wiktor! Ktoś do ciebie.
Odwraca się parę osób, wśród nich Wiktor. Śmieje się. W jakiś przykry, specyficzny sposób. Coś mówi. Nie rozumiem co. Holendrzy przy barze rechoczą
- Wiktorze... Nic ci nie jest? Martwiłam...
- W domu ci było za ciasno? Po cholerę tuś przylazła?
- Nie było cię tyle czasu...
- Co ci do tego, co ja robię ze swoim czasem? Tyłek cię swędzi? - kłąb dymu wydmuchuje mi prosto w twarz - chcesz, to się zabawimy...
Znowu coś mówi, czego nie rozumiem i znowu koledzy znad baru
się śmieją. Dzwoni wielkim okrętowym dzwonem wiszącym nad
barem. Znam ten sygnał. To znaczy, że stawia kolejkę wszystkim obecnym.
- Wiktorze, nie pij już, proszę. Proszę - chodź do domu.
- Paszła!
- Wiktorze... - słyszę już tylko śmiech Holendrów. Wiktor coś im tłumaczy. Rozumiem tylko moje imię powtarzające się kilkakrotnie. Niektórzy próbują nieudolnie je powtórzyć. Jestem w kręgu zainteresowania. Wiktor jest coraz wymowniejszy, gestykuluje żywo. Jakiś wyrostek rozpina koszulę i drapie się po gołym brzuchu. Ktoś klepie mnie po pupie. Jakiś obślizgły facet łapie boleśnie za pierś. Teraz już rechoczą wszyscy. Odwracam się i uderzam (chyba jego) w twarz. Coraz więcej spoconych, obślizgłych rąk. Duszno mi. Próbuję się wyrwać, wydostać.
- Wiktorze... - czuję dobrze znane szarpnięcie z tyłu głowy za włosy - Wiktorze...
- Stul mordę i posłuchaj uważnie: zabrakło mi forsy, a zaprosiłem kolegów na drinka - to bardzo nieładnie nie płacić za postawioną kolegom kolejkę... Sama rozumiesz... Więc wpadłem na wspaniały pomysł: ty mi pomożesz...
- Wiktorze, puść mnie, ja chcę do domu, do dzieci...
- Trzeba było tu nie przyłazić i nie szpiegować mnie.
- Wiktorze, proszę...
- Najpierw pozarabiasz dla mnie trochę. Powiedziałem moim kolegom, jak ślicznie ciągniesz gluta i że chętnie im to zademonstrujesz, a jeśli ktoś się na tyle podnieci, że będzie chciał więcej, to wystarczy, że mi postawi butelkę i weźmie sobie ciebie na zaplecze. Przecież lubisz się pieprzyć - będziesz mieć okazję, a jak się dobrze postarasz, to na jednej butelce się nie skończy.
- Wikto...
- Tylko bez histerii - palce na moich włosach zaciskają się mocniej, głowa boleśnie wykręca się w nienaturalnej pozycji.
- Te, Polak! Ona chyba tego nie lubi! Puść ją!
- Nie wtrącaj się, to moja żona.
- A to nie czerwona dzielnica! Powiedziałem puść, bo wezwę policję! - czyjeś silne ręce wyplątują mnie z Wiktorowego uścisku. Barman pochyla się nade mną, szepcze - Uciekaj stąd do domu albo idź prosto na policję, tylko szybko.
Lekko popycha mnie w stronę drzwi. Obijam się o framugę, potykam, niemal upadam. Idę jak w majaku, jak we mgle. Jakiś samochód mija mnie trąbiąc wniebogłosy. Właściwie gdzie ja jestem? W końcu docieram do domu. Klucz nie chce trafić w zamek. Coś się zacięło. Byle nie zbudzić dzieci. Na szczęście śpią niczego nieświadome. Poprawiam kołderki, gładzę śpiące główki. Potworny szloch wzbiera we mnie. Zbiegam na dół do kuchni i, wciskając ręcznik w usta, niemo krzyczę, zwijając się w kącie na podłodze. Nie wiem, ile to trwa. W końcu braknie mi łez. Ogarnia mnie bezwład i drętwota. Bezmyślność i bez-ból. Nad ranem wraca Wiktor, a ja wciąż tkwię w kuchni, na podłodze, w kącie między lodówką a ścianą. Nie zauważa mnie. Idzie na górę do siebie, mamrocząc coś pod nosem. Słychać trzeszczenie schodów, ciężki, nierówny krok, skrzypienie drzwi na strychu, łomot i głuchy huk walącego się na tapczan cielska. Wychodzę cicho z kryjówki. Idę do dzieci. I tu zasypiam. Na podłodze. Zwinięta przy ich łóżeczkach...
Wstał późnym popołudniem. Wylazł rozmamłany, w brudnej koszuli, opuszczonych spodniach, drapiąc się tu i ówdzie i ziewając. Zrobił sobie herbatę.
- Krycha! Skończyły mi się papierosy, bądź dobrą żoną i poleć do marketu.
- Dzisiaj niedziela i market zamknięty.
- Niedziela powiadasz? Na pewno?
- ...
- To do centrum byś nie zaszła, jak będziesz na tych kościelnych podrygach?
- Jeśli mówisz o mszy, to już byłam, razem z dziećmi.
- Razem z moimi dziećmi? Patrzcie państwo. Kiedyś ci będę musiał tego zabronić. To co? Taki zniszczony mam się sam o machorkę troszczyć?...
- ...
- Krycha, a gdzie twój rower?
Lęk zaciska się gwałtowną obręczą na moim żołądku. Knajpa. Wczorajsza knajpa. Zostawiłam pod ścianą. Zapomniałam. Do tej pory już ukradli.
- Został.
- Gdzie?
- Wczoraj pod knajpą, Wiktorze.
- Pod jaką knajpą?
- Pod pubem, tam, gdzie cię znalazłam.
- Mnie znalazłaś? Co ty mi wmawiasz, Krycha? Ja się od tygodnia z domu nie ruszyłem, a ty mi tu o jakiejś knajpie? Co ty kombinujesz? Pięknie! Pięknie! Ja śpię, a ty dzieci same zostawiasz bez opieki i dawaj do knajpy. To może i pieprzyłaś się z kim pod płotem, korzystając, że mąż nie widzi? Co? Przyznaj się!
- Zapytaj w pubie, jak mi nie wierzysz, byliśmy oboje...
- To czemu nie wróciliśmy razem?
- Szukałam cię po całym mieście i... i wreszcie tam znalazłam...
- To czemu ja tego nie pamiętam? I czemu zostawiłaś rower? Łatwo przyszło, łatwo poszło, co?
- Wiktorze, dzieci...
- Co mnie uciszasz! Co mnie uciszasz! Niech wiedzą, że mają matkę złodziejkę i kurwę. Jeszcze ich będziesz uczyła kłamać! A do kościoła to pierwsza lata. Rączki złoży, klęknie - że też ci się posadzka pod nogami nie zapali, albo na łeb co nie spadnie!...
Długo jeszcze krzyczał. A rower z przebitą dętką leżał na parkingu pod marketem. Przynajmniej tam go znalazłam w poniedziałek, idąc po zakupy. ...