Krótki spacer w czasie Aleją Wdów

24.11.2021

Na kolonii mieszkają same wdowy po pijakach. Pochowały mężów, postawiły im nagrobki, pooddawały ziemię w dzierżawę i tak sobie żyją. Spokojnie.

Skoro już słychać ponure pomruki o rychłym wypowiedzeniu Konwencji Stambulskiej, to trzeba się niepokoić. Tam, gdzie pod płaszczykiem troski o tradycyjną polską rodzinę szykuje się cała wstecz dla raczkującej polityki antyprzemocowej, czas bić na trwogę.

Tymczasem zaproszę Was na spacer piaszczystą polną drogą, którą nazywam Aleją Wdów. Takich miejsc jest sporo i każde z nich ma własną opowieść, bliźniaczo podobną do mojej. To będzie także spacer w czasie, do kiedyś.

Kiedyś było lepiej, powiadają. Ale czy na pewno? Tu można przyjrzeć się z bliska tej wychwalanej, na piedestał podnoszonej tradycji prostego rodzinnego życia, porozmawiać o tym, jak to było w tym mitycznym czasie, zwanym Kiedyś.

Na tej polskiej wsi spokojnej, usianej zadbanymi, ukwieconymi kapliczkami, rozmodlonej i na pierwszy rzut oka słodko sielskiej.

Przyjechałam tutaj, żeby zapytać, czy to prawda, że Kiedyś Było Lepiej.

Kiedyś
Oto kolonia, czyli odległy odprysk większej, zwartej wsi. Kilkanaście stareńkich siedlisk luźno rozrzuconych wśród pól i łąk łączy wyboista droga. Jesienią i wiosną można ugrzęznąć w błocie, latem trzeba brodzić w piachu; rower się ciągnie albo pcha. Daleko, wszędzie daleko. Większość chałup stoi pusta. Umarli. Wyjechali. Sprzedali. Czas się tutaj zatrzymywał kilka razy i jakoś trudno było ludziom wejść w dwudziesty wiek. Najpierw zapomniano o kolonii, gdy elektryfikował się cały kraj. Do końca lat siedemdziesiątych dzieciaki uczyły się przy lampach naftowych. Omijały kolonię inwestycje drogowe, więc mieszkańcy wydeptywali polne ścieżki, idąc do sklepu, szkoły, gminy, do kościoła i do przystanku PKS.

Bieżąca woda dotarła w pierwszym roku nowego millenium. A w pamiętnym roku wejścia do Unii Europejskiej gospodarz Leon po raz ostatni orał swoje pole zaprzęgiem w dwie kobyłki. Później sprzedał kobyłki na rzeź obwoźnemu handlarzowi, kupił używany traktor, a zaraz potem z niego spadł i umarł.
– Zabiła go ta nowoczesność – twierdzi Maryla, wdowa po Leonie. Widząc moje zdziwienie, wyjaśnia:
– On lubił zajrzeć do kieliszka, taki już był, jak wszystkie chłopy tutaj. Dopóki chodził w konie, to go one wiodły, bo konie są myślące stworzenia. Nieraz i do domu by nie trafił, gdyby go konie nie poprowadziły. A maszyna? Maszyna jest głupia. I masz, pani. Ostatni poszedł do piachu.

Bo Leon to był ostatni mąż w kolonii.

Wejście w trzecie tysiąclecie też nie obyło się bez potknięć. Dopiero w drugiej dekadzie wielkie anteny zawisły na nieodległej wieży obserwacyjnej i wreszcie pod eternitowe dachy kolonii trafiły mobilne telefony i internet. Ale wtedy już nie było chętnych; wszyscy młodzi wyjechali i nie palą się nawet do odwiedzin.

Jeśli szukacie tradycyjnej polskiej rodziny, to trafiliście dobrze, tylko trochę za późno. Teraz żyją tu już tylko wdowy. Dlatego nazywam tę polną drogę Aleją Wdów.

Janina, wdowa po Kazimierzu miała trudne życie, a i teraz jej nielekko.

Chałupa stoi daleko nawet od tej polnej drogi, latem zarasta zielenią i wcale jej nie widać. Stuletnia, połatana, częściowo ocieplona styropianem, ale okna wciąż stare i spróchniałe. Ocieplenie kładli synowie, tylko nie zdążyli dokończyć. Zwinęli ich, wszystkich trzech naraz, i teraz siedzą. Dwóch za jazdę po pijanemu bez uprawnień, recydywa, więc posiedzą Bóg wie ile. Trzeci za niewinność, bo co komu szkodziło, że handlował tanimi papierosami, skarży się Janina. Policja cierpliwie czekała aż wszyscy trzej się zbiorą w jednym miejscu, i capnęła hurtem. Janina już napisała, żeby tego najbardziej niewinnego wypuścili, bo bez pomocy ona sobie zimą nie poradzi.

Stodoła pochylona i podparta kołkami, tylko patrzeć, jak się wywróci, niech powieje jesienią albo przejdzie jakaś nawałnica. Do tej pory, gdy któryś z synów odsiadywał wyrok, to pozostali czasem zajrzeli i pomogli. Choćby z tym styropianem czy podparciem stodoły. Ale żeby tak wszystkich trzech zabrali – Janina kręci głową – kto to słyszał!
– Nie mają szczęścia w życiu – mówi. – Najmłodszy kilka lat temu się ożenił, ale mu nie wyszło. Cholerę sobie wziął zawziętą. Dostał nawet osiem miesięcy w zawieszeniu z paragrafu za znęcanie. Ta żona go podała na Policję, że rzuca się z pięściami i dusi po wódce. Jak to można własnego męża podać na Policję...

Miałaby ich czterech, gdyby nie „wypadek” z burakiem.
Na tym polu nieszczęsnym.

Kazimierz był dobry chłop – wspomina wdowa. – Tylko jak sobie wypił, to go diabeł dosiadał.

Na kolonii raczej nie używa się takich pojęć jak alkoholizm czy przemoc. Mówi się chłop za kołnierz nie wylewa albo prędki do bitki, albo nerwowy, ale pod tym wszystkim zawsze gdzieś się kryje ten „dobry chłop”, którego na nieszczęście dla innych diabeł dosiada.

Problem w tym, że Kazimierz wypijał sobie od rana piwo i setkę bimbru codziennie, więc przez diabła dosiadany był już koło południa. Wyjąwszy niedziele. W każdą niedzielę szedł do konfesjonału, wyspowiadać się ze złej żony, krnąbrnych dzieci i wrednych sąsiadów. Dlatego w niedzielę rano nie pił, żeby księdzu nie chuchać. Jeszcze przez dwie godziny po komunii trzymał post od alkoholu. I wtedy – przez chwilę – dobry był z niego chłop.
– Kazik był mały – opowiada wdowa. – To znaczy niski. Ale silny, żylasty taki. Trzeba było go widzieć, jak sam jeden wykarczował kawał lasu. Dla niego liczyło się tylko to, żeby wszyscy pracowali. Tak był wychowany, że nie wolno siedzieć. Jak zobaczył, że któryś z chłopaków myśli o niebieskich migdałach, to co miał w rękach, tym przyłożył przez łeb. Rysio, ten najstarszy, trochę się jąka po tym, jak oberwał kiedyś podkową.

Janina stawała w obronie synów, gdy byli mali. To znaczy, brała na siebie najdotkliwsze kary, bo jej było maluchów żal. Ale nie było czasu, żeby się zastanawiać i nie było się komu poskarżyć. Do głowy nie przychodziło, żeby się gdzieś skarżyć na męża, nie to co dziś.

W każdej chałupie było tak samo. Mniej, bardziej, rzadziej, częściej. Różne rzeczy się zmieniały, ale nie to. Biło się wszędzie. Piło się wszędzie. Było się bitą żoną i nikogo to nie wzruszało.

No, chyba że ktoś przesadził, jak Kazimierz z tym burakiem. Wtedy już ludzie gadali. Przez jakiś czas.

Było tak:
Janina pierwsza wyszła w pole do buraków, Kazimierz kończył obrządek w oborze. Zabrała swoich trzech synków; Rysio niósł kompot w kance i chleb. Małego Józia musiała wziąć na ręce, bo szybko się męczył, siadał na ziemi i płakał. Niosła też czwarte dziecko, które spokojnie spało w jej brzuchu. Do rozwiązania było blisko, ale Janina, tak jak jej matka i matka jej matki, i jak wszystkie znane jej wiejskie kobiety, zawsze zaczynała rodzić przy jakiejś robocie. Praca w gospodarstwie od wczesnej wiosny do późnej jesieni nie miała ani początku, ani końca. Były tylko przerwy na sen.

Zmęczyła się taszczeniem i Józia, i brzucha, przysiadła na miedzy. Na pobliskiej łączce sąsiadka rwała koniczynę dla królików; pogawędziły chwilę o tym, że upał, że za sucho, że grzyby w lesie marne i robaczywe. Ale już nadchodził Kazimierz, więc Janina wstała z tej miedzy, coś tam jeszcze krzyknęła do sąsiadki, sięgnęła po kompot, żeby dać się napić Józiowi i wtedy spadł cios.

Nic nie pamięta. Ale sąsiadka Maryla, późniejsza wdowa po Leonie, może opowiedzieć jak było. Że Kazimierz się zdenerwował, gdy zobaczył ją siedzącą na tej miedzy, jak sobie gada i śmieje się, zamiast robić. Że wyrwał z ziemi buraka, a to był burak pastewny, bardzo dorodny, dwa kilo (jeżeli nie więcej). I tym burakiem, za nać go trzymając, wziął zamach i z całej siły uderzył żonę w skroń. Nawet nic nie krzyknął, tylko łup! A ona upadła, zalała się krwią i tak leżała. Kazimierz pogroził pięścią sąsiadce, odwrócił się i poszedł.

Maryla próbowała ocucić nieprzytomną kobietę i powycierać krew, zalewającą jej twarz. Chłopcy okropnie płakali, więc zabrała ich ze sobą, do swojego domu, gdzie długo się zastanawiała, czy wezwać pogotowie. Wreszcie wsiadła na rower i pojechała do sołtysa. Tymczasem na tym polu buraków rodził się duszony pępowiną czwarty syn Janiny i Kazimierza, nie mając szans na życie.

Takie rzeczy ludzie pamiętają, ale rzadko o nich mówią. O czym tu gadać, chłop był prędki, choleryczny. Janina nikomu oficjalnie nie mówiła, sąsiadka nikomu oficjalnie nie mówiła, zdarzył się wypadek i tyle.
– O, tutaj – wdowa po Kazimierzu pokazuje wklęsłe miejsce na skroni. – Lekarz kazał mi się cieszyć, że żyję, bo mało brakowało, żebym zostawiła sieroty.

Teraz
Na kolonii żadna z wdów nie wyszła ponownie za mąż, chociaż były przymiarki. Przymierzała się Elżbieta, wdowa po Karolu, który utopił się po pijanemu w wodzie po kostki. Gdyby upadł na plecy, to by żył, ale upadł na twarz. Ale jak się ten kandydat, stary kawaler z sąsiedniej gminy upił i zaczął głupoty gadać, to go tak pogoniła, że aż furczało – opowiada.

Elżbieta twierdzi, że nie miała aż tak ciężkiego życia jak Janina. Jej mąż tylko pił, a jak pił, to tylko wyzywał od najgorszych. Nie rzucał się do bicia, chociaż dzieciaki czasem zawadził, jak nie słuchały od pierwszego razu. Szybko powyjeżdżały, rzadko odwiedzają grób ojca. Córka mieszka w wielkim mieście, pracuje. Jej mąż siedzi w domu z dzieckiem. Trochę się gorszyła, a trochę na początku podśmiewała, że chłop się bierze do babskich rzeczy, ale teteraz młodzi są inni. Gdyby kiedyś na wsi chłop się wziął do przysłowiowego prania pieluch, to by go oglądali jak jakieś dziwo z dziurką – śmieje się wdowa po Karolu.
– Nie powiem, podoba mi się, jak teraz żyją. Więcej radości, więcej czasu dla dzieciaków, urlop, książki, kino. Kiedyś chciałam wnusiowi dać klapsa, bo pchał paluszki gdzie nie trzeba, to zięć tak na mnie spojrzał, że mi ręka sama opadła. Nie wolno. Trzeba tłumaczyć. Karol się w grobie przewraca i dobrze mu tak. Mnie się podoba, powtarzam. Nikt łap nad nikim nie wytrząsa, nie wrzeszczy. Tutaj na wsi zawsze się wrzeszczało i wyklinało; na dzieci, na siebie nawzajem, na krowy, na psa.

– Jak ktoś mówi, że trzeba wrócić do tradycyjnego modelu rodziny, to mogę mu się zaśmiać w twarz – mówi Elżbieta, która założyła sobie mobilny internet, dużo czyta i lubi wiedzieć, co się dzieje na świecie. – Bo co to jest za model?

Na kolonii mieszkają same wdowy po pijakach. Pochowały mężów, postawiły im nagrobki, pooddawały ziemię w dzierżawę i tak sobie żyją. Spokojnie.

___________________

Anna Maria Nowakowska – terapeutka i pisarka, autorka książki „Przeklęte” (2002) o molestowaniu seksualnym dziewczynek oraz trzech części cyklu o „Dziuni” – „Dziunia”, „Dziunia na uniwersytetach”, „Wymarzony dom Dziuni” (Wydawnictwo W.A.B.).

Newsletter Niebieskiej Linii

Dołącz do biuletynu Niebieskiej Linii i otrzymuj wszystkie bieżące informacje o akcjach, szkoleniach, wydarzeniach oraz nowych artykułach.