Ty się nie dowiesz (3/140/2022)
Artykuły „Niebieskiej Linii"
Anna Maria Nowakowska
Wiem, że to nie mówi mój mąż, tylko jego choroba, ale to nie pomaga. Piszę do niego długi list, na początek napisałam tak: „Ty się Władziu nigdy na tym świecie nie dowiesz, co się z Tobą stało i jak mnie krzywdzisz. Ty tego nie wiesz, a za godzinę już nie pamiętasz i ja Ci zadroszczę, bo ja pamiętam każde słowo”.
Ofiary przemocy? Gdy rzetelnie spisać wszystko, czego na co dzień doświadczają, nie ma żadnych wątpliwości. Czują to samo, co każda osoba doznająca przemocy ze strony bliskich: lęk, żal, urazę, bezsilność i gniew. Zmagają się z objawami stresu pourazowego. Łykają antydepresanty. Tylko jedno ich wyróżnia: nie mają kogo oskarżyć. Sprawca aktów agresji jest bowiem poza zasięgiem wszelkich interwencji, niedostępny i absolutnie bezkarny. I to się nigdy nie zmieni, nie może. Co więcej, ów sprawca, jeśli to jest w ogóle adekwatne słowo, nigdy się nie dowie, jaką krzywdę wyrządza bliskim, niosącym na sobie ciężar opieki i odpowiedzialność za niego.
Matka
Kiedy moja matka zaczęła znikać? Myślę, że tamtego popołudnia, kiedy pomyliła słuchawkę telefonu z pilotem do telewizora i jęła ciskać nimi o ścianę. Akurat byłem u niej z wizytą, przyniosłem zakupy, odkurzyłem podłogę. Nie zaprzeczę, już wcześniej narzekała, że pamięć jej słabnie, że budzi się i nie pamięta poprzedniego dnia albo nie wie, gdzie jest. A po chwili wszystko wracało do normy. Jeszcze czytała gazetki promocyjne, wtykane do skrzynki na listy. Jeszcze potrafiła swoim drobnym, eleganckim pismem podsumować miesięczne wydatki. Można z nią było pogadać o polityce, bo uważnie śledziła wiadomości w telewizji.
Nigdy nie była przesadnie miłą osobą, co to, to nie. Twarda, niezależna, typu „nie wtrącaj się w moje życie” i „ja sobie zawsze poradzę”. I rzeczywiście radziła sobie, z moją cotygodniową pomocą, aż do tamtego popołudnia, kiedy zaczęło się jej znikanie.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nie jak taki „normalny” Alzheimer, przy którym rodzina ma czas zrozumieć proces znikania i do pewnego stopnia się z nim oswoić albo przynajmniej opracować jakiś plan działania, bo rzeczy dzieją się etapami, stopniowo. Moja matka w ciągu tygodnia zmieniła się w kogoś innego. Ktoś obcy i wrogi zastąpił energiczną, elokwentną starszą panią. Lekarz powiedział, że tak się dzieje, gdy naczynia krwionośne w mózgu ulegają degradacji, ale na pytanie o możliwość leczenia, tylko wzruszył ramionami. W Polsce geriatria praktycznie nie istnieje, powiedział. Zapisał żelazo, polecił jakieś witaminy i poszedł. A matka już była obecna tylko między dziesiątą rano a wczesnym popołudniem. Nie wiem dlaczego tak się działo.
W pierwszej części dnia była chora, bezbronna, rozżalona, ale przytomna. Po czternastej wstępował w nią diabeł, przepraszam za to określenie. Krzyk, jaki potrafiła z siebie wydobyć, nie brzmiał wcale jak głos człowieka. To było takie wycie, z siłą, o jaką nikt by nie podejrzewał dziewięćdziesięciolatki. Ale to nie było najgorsze. Najgorsza była paranoja. O skarżenia o kradzież. Wywąchiwanie trującego gazu. Na początku odwiedzały ją dwie sąsiadki, z którymi była zżyta, chociaż zawsze trzymała dystans, pani Jolu, pani Basiu, żadnych zwierzeń prywatnych, tylko rozmowy o tym, jak jest źle emerytkom.
Pewnego dnia zatrzymała mnie dozorczyni i w wulgarnych słowach powiedziała, że już wszyscy wiedzą, jak znęcam się nad matką i że ją okradłem, a teraz chcę zamordować. Szok. O kazało się, że te pogawędki z sąsiadkami zmieniły się w jakiś sabat czarownic. Matka opowiadała o mnie niestworzone rzeczy, o jakichś kobietach, które są ze mną w ciąży, o pierścionkach po matce, które jej ukradłem, o jej oszczędnościach, które pobrałem z banku i wydaję na zabawy. I te sąsiadki wszystkie te brednie rozniosły po osiedlu, a takie blokowisko to jest wiocha, tylko zbudowana w pionie.
Czy miałem wszystkim tłumaczyć, że moja matka nawet nie ma konta w banku, a co dopiero oszczędności? Więc przemykałem chyłkiem przez podwórze i klatkę schodową, byle dotrzeć do windy, żeby nie czuć na sobie tych spojrzeń i szeptów o wyrodnym synu, który ukradł matce dorobek całego życia. Tymczasem jej dorobek życia to magazyn leków na receptę, których nie brała, bo „nie chce się truć chemią”, ale wykupowała i gromadziła na czarną godzinę. I torebki, dziesiątki plastikowych torebek pełnych „skarbów”, w większości starych łachów, które jej znosiły te sąsiadki, zamiast wyrzucić na śmietnik. „Bo pani Helena zawsze taka oszczędna i wszystko jej się może przydać” – mówiły. Nigdy niczego nie pozwalała wyrzucić. Ale umówmy się, że żadnych pierścionków po matce nie miała. Jej matka nie nosiła pierścionków, nie miała nawet obrączki, taka tam była wtedy bieda, a wiem to z jej opowieści, gdy jeszcze wiedziała, kim jest. Musiałem zrezygnować z pracy, wziąć urlop bezpłatny, po którym już mnie tam nie chcieli z powrotem.
Stary dziad ze mnie, dopóki byłem, to byłem, ale nie będą dla mnie trzymać etatu w takich czasach, gdzie młodzi szukają roboty. I trafiłem na garnuszek mamusi, bo jeszcze nie udało mi się wywalczyć żadnego świadczenia, żadnej pomocy ze strony państwa. Pilnowanie, żeby matka nie zrobiła sobie krzywdy i słuchanie wyzwisk i przekleństw pod moim adresem, to było całe moje życie przez wiele miesięcy.
Teraz matka jest w szpitalu, ale przecież za jakiś czas ją z niego wypiszą. I zacznie się wszystko od nowa. Nawet nie ma się komu poskarżyć, bo przecież to nie jest wina matki, że straciła rozum. Wszyscy, poczynając od lekarza rodzinnego po urzędników, powtarzają tylko, że „w polskim prawie obowiązek opieki spoczywa na rodzinie”. Kropka. A tej rodzinie taka chora może zrobić wszystko - wykończyć, bo przecież to nie jest jej wina, ona się już nigdy nie dowie, kim się stała i co robi.
Mąż
Pewnego dnia mąż wyjrzał przez okno i powiedział „zobacz, jak sukinsyny to sprytnie urządzili, wszystko wygląda jak nasze podwórko”. Myślałam, że sobie żartuje, bo zawsze miał poczucie humoru i lubił absurdalne dowcipy. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że on nie wie, gdzie jest. Zdenerwował się, zapytał, gdzie go wywiozłam, co to za miasto, dlaczego tu łazi tylu obcych ludzi. A przecież byliśmy tylko my dwoje, w naszej kuchni, w naszym domu. Rozbolała go głowa. Po kilku godzinach wykrzywiła mu się twarz i dopiero wtedy zrozumiałam, że coś się stało; wezwałam pogotowie. Udar mózgu.
Po trzech tygodniach mąż wrócił, a raczej został dostarczony przez sanitarkę i rzucony na wersalkę jak worek. Prawie całkiem bezwładny, w pampersie, z odleżynami i odparzeniami. A muszę dodać, że mąż aktualnie waży ponad sto trzydzieści kilogramów. Przed szpitalem ważył więcej, ale stracił parę kilo. Nawet mnie nie powiadomili, że odwożą męża do domu, a przecież dzwoniłam do lekarki prowadzącej co kilka dni. „Proszę pani, jeśli ktoś przez całe życie kopał sobie grób nożem i widelcem, to my niewiele możemy zrobić” – powiedziała mi na początku. Rzeczywiście niewiele zrobili, może faktycznie się nie dało, a może taki powiatowy szpital, dziadostwo takie, nie przejmuje się za bardzo zwykłym człowiekiem bez znajomości. Ledwie go poznałam, tego mojego męża, żółty jakiś, napuchnięty. Odwiedzin nie było, bo pandemia. Może dlatego wyobrażałam sobie, że jak wyjdzie ze szpitala, to będzie mój dawny Władzio, tylko niechodzący, bo mi powiedzieli, że ma paraliż. Jakoś będzie, myślałam, ktoś pomoże, jakaś opiekunka będzie potrzebna, bo ja ważę pięćdziesiąt kilogramów i kręgosłup mi wysiada. Tu dookoła ludzie, sąsiedzi, Władek całe życie pomagał każdemu, kto go poprosił albo sam z siebie, bo taki ma charakter. Miał.
Teraz to już nie Władek, tylko potwór, którego muszę przewinąć i umyć, nakarmić, napoić i podać leki. Pani z pomocy społecznej przychodzi dwa razy dziennie i jakoś obie razem dajemy radę zmienić pampersa, poprawić pościel, oklepać plecy spirytusem, nasmarować fałdy, żeby się nie odparzały. Jedna trzyma, druga robi, a co się nasapiemy, nastękamy, to nasze. Żeby on jeszcze trochę pomógł, ręce ma sprawne, silne, ale nie. Specjalnie utrudnia, taki się zrobił złośliwy. Lubi się, za przeproszeniem, zesrać jak jestem z nim sama i wtedy jest awantura, że musi w gównie leżeć. A przecież ja sama go nie ruszę z miejsca, ducha bym wyzionęła.
Na sąsiadów już machnęłam ręką, jeden pan powiedział, że może by i pomógł, ale mu przykro patrzeć na Władka i jednak nie przyjdzie. Tacy wrażliwi są ludzie, myślałby kto. Oczywiście, że mam żal. Człowiek całe życie był dla innych, a jak sam w potrzebie, to nagle nikt go nie poznaje na ulicy. To małe miasteczko, wszyscy wiedzą, co się u drugich dzieje. Szkoda gadać. A z drugiej strony ja się nie dziwię, bo z Władka już nic nie zostało, tylko ten wieloryb, rzucający wyzwiska i domagający się uwagi. Dzień, noc, dla niego bez różnicy.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałam ciurkiem więcej niż dwie godziny. Nie wiem, kiedy ostatni raz szłam do sklepu spokojnym krokiem i bez myślenia, co mnie czeka po powrocie do domu.
Muszę usuwać wszystko z zasięgu jego rąk, bo rzuca, tłucze. O, tu, na czole, to blizna po uderzeniu kubkiem. Teraz daję mu pić w plastikowej szklance. Tu na dłoni to ślad po ugryzieniu. Długo się paprało. Sińce mam codziennie nowe, Władek jak złapie za rękę, to i złamać by mógł. Muszę uważać, u mnie ręce cienkie, a kości słabe. Tu mnie dziabnął widelcem, dobrze, że nie w samo oko, teraz je drugie danie łyżką. Musiałam się od nowa nauczyć żyć w swoim domu.
Co jest najtrudniejsze? Chyba te wyzwiska, takie ordynarne, plugawe. I oskarżenia o zdradę, bo ja go podobno zdradzam ze wszystkimi chłopami i robię to całymi nocami. Tak mu się uroiło i nawet widuje nagich mężczyzn w korytarzu. Słyszy jęki, już nie zacytuję czego, bo to wstyd. Z tymi uderzeniami, gryzieniem czy rzucaniem jedzeniem to już się pogodziłam, ale słuchanie wulgarnych słów i wyzwisk łamie mi serce. Wiem, że to nie mówi mój mąż, tylko jego choroba, ale to nie pomaga. Przecież głos ten sam, człowiek ten sam, wygląda jak Władek, a tego, co mu w głowie siedzi gołym okiem nie widać.
Piszę do niego długi list, a jak umrze, to mu włożę do trumny. Może po śmierci wróci do rozumu i zrobi mu się przykro. Na początek napisałam tak: „Ty się Władziu nigdy na tym świecie nie dowiesz, co się z Tobą stało i jak mnie krzywdzisz. Ty tego nie wiesz, a za godzinę już nie pamiętasz i ja Ci zadroszczę, bo ja pamiętam każde słowo”.
Anna Maria Nowakowska – terapeutka i pisarka, autorka książki „Przeklęte” (2002) o molestowaniu seksualnym dziewczynek oraz trzech części cyklu o „Dziuni” (Wydawnictwo W.A.B.).
Artykuł pochodzi z czasopisma „Niebieska Linia" nr 3/140/2022
Inne z kategorii
W oku cyklonu. Dziecko wobec konfliktu rodziców
15.09.2025
Katarzyna Fenik-Gaberle
Konflikt to spór o ważne kwestie. Dlaczego dorośli krzywdzą...
czytaj dalej
Zapobieganie naruszeniom kontaktów z dziećmi (3/110/2017)
15.04.2025
Malwina Bobrzyk
Dobre kontakty dziecka z obojgiem rodziców mają...
czytaj dalej

